Sama narzekałam na nudę. I zaczęło się. Całkiem jak w Dzienniku Bridget Jones. Poniedziałek -początek zapowiedzianej przez moje dziecko diety. Rankiem trwa szukanie demotywatora obrazującego niechęć do lodówki. Cały dzień biegania skutecznie trzyma mnie z daleka od pokus gastronomicznych. Ponoć według najnowszej mody mam wcinać tylko chudy serek i mięso, które tłuszczu nie widziało. Po tygodniu mąż ma we mnie dostrzec bóstwo, a przyciasne sukienki mają być luźne. Nie wierzę w cuda, ale jak odmówić córce nastolatce? Poniedziałek w biegu, wizyta u lekarzy skutecznie blokuje moje ślinianki. Wieczorem postanowiłam nagrodzić się i zmotywować do dalszych cierpień. Umówiłam się z przystojnym Johny’m Bravo, który wprawdzie wzdycha do innej baby, ale jego wigor i testosteron zawsze wprawia mnie w dobry humor. Po raz pierwszy w życiu zamawiam dużą kawę bez cukru z chudym mlekiem. Jestem z siebie dumna. Dopijam szklanicę, na dnie której zastaję coś przypominające wyssaną pomarańczę. Skonsternowana obserwuję tortury na młodziutkiej ekspedientce, która mięknie jak wosk pod urokiem surowego Don Juana De Marco, który z uporem dopytuje co to jest. Jeden plus, zaoszczędzę na kawie. Przygoda skutecznie mnie wyleczyła z nałogu.
Dzień drugi. Poranne spotkanie z naczelną i wieczorne przedwyborcze spotkanie PIS. Podpadłam. Zamiast słuchać o gospodarce polskiej i patologiach demokracji, zastanawiam się czy wyjdę żywa, bez parasola w żebrach. Kolejny przystojny mężczyzna patrzy lodowato, kiedy dowiaduje się, że to właśnie ja jestem ta zła kobieta, która pisze. Trzy godziny zastanawiania się czy uda mi się umknąć.
Dzień trzeci zaczyna się od wycieczki pod ratusz, gdzie grupa zaawansowana protestuje przeciw a nawet za. Witają mnie znajome twarze, bardzo sympatyczne panie i pociągający politycy. Wchodzę między dwa fronty, uważając by nie uszczknąć z zażartej dyskusji. Niestety stres i głód nie pozwala mi odkryć jakiejkolwiek nici porozumienia pomiędzy tymi z transparentem a tymi z ankietami. Na szczęście ktoś wpadł na pomysł by debaty przenieść do ratusza, stąd z przyjemnością zasiadam wygodnie na sali. Gorąca atmosfera udziela się wszystkim i radni zaczynają sobie wypominać nietrafione prezenty mikołajowe, stracone dzieciństwo i nawzajem przywoływać się do porządku. Wychodzi na jaw kto się nie lubi i kto urywa się z sesji. Na salę wkraczają matki z dziećmi, które skutecznie swoim widokiem łagodzą obyczaje. Potem jadę do Jabłonny, na psychoterapię śmiechem. Polecam. Warto przeżyć choć raz w życiu dzień, w którym lud wchodzi na sesję by wyłuszczyć radnym, że publicznymi pieniędzmi bawią się jak dzieci, a drogi to mogą budować sobie z klocków.
Dzień czwarty. Sesja w starostwie. Z bezpiecznej odległości obserwuję walkę medialną pomiędzy dwoma kamerzystami. Piję czwartą melisę z pomarańczą i zaczynam domyślać się, dlaczego radni tacy łagodni i wyluzowani. Wieczorem zaglądam jeszcze do prezydenta, który samotnie próbuje walczyć z pustą salą podczas konsultacji społecznych. Błąd czy zamierzenie, że brak informacji o kanapkach i ciastkach w przerwie wystąpienia? Catering to takie magiczne słowo, które powinno się zawsze pojawiać na plakatach o zebraniach. Nie wiem czemu wciąż nikt na to nie wpadł…
I dzień piąty. Zebranie w Nieporęcie. Widok spojrzenia wójta bezcenny. Miły wieczór przy bajkach o karetach, kanalizacji, lekarzach i złych czasach. Relaksujące doświadczenie, które na pewno powtórzę. Tak czy siak, tydzień cudowny, mogłabym tak włóczyć się po komisjach cały czas, ale dom zapuszczony, córki stęsknione, mąż całkiem przejął pilot od TV, a ja nadal nie schudłam ani grama. A za chwile cisza wyborcza i ponarzekać sobie nie będzie można…